środa, 7 sierpnia 2013

Ludzie

"Nic tak serca nie studzi, jak poznawanie ludzi" Jan Izydor Sztaudynger.

Nie ukrywam, że tęsknię. Zostawiłam w Polsce koleżanki, z którymi znam się od wielu lat i które są dla mnie inspiracją. Zostawiłam w Polsce rodzinę, rodzeństwo i cudne małe dzieciaczki, które dopiero się porodziły... Jestem tu już prawie dwa miesiące, staram się dbać o to, żeby nasze relacje były takie jak kiedyś, piszę, dzwonię co jakiś czas, daję znać, że pamiętam i że tęsknię. Ale taki daleki wyjazd nie ułatwia relacji z ludżmi. Pomimo tego, iż wiem, że tam gdzieś po drugiej stronie oceanu są ludzie, którzy mnie kochają, to odległość robi swoje. Nie zadzwonię przecież do koleżanki, że upolowałam na promocji bluzkę, dokładnie taką o jakiej zawsze marzyłyśmy obie, bo przecież ona już śpi, u niej minęła północ. Nie zadzwonię do mamy i nie pochwalę się, że udała mi się wreszcie szarlotka i że tym razem nie przypiekłam za mocno jabłek... przecież mama już zasnęła...
 A wczoraj wieczorem, kiedy przeszłam do kolejnego etapu rozmowy kwalifikacyjnej i chciałam pochwalić się tym, którzy wiedziałam, że będą cieszyć się razem ze mną ... nie mogłam.
Szukam więc nowych znajomych, tu, blisko mnie, z którymi będę mogła podzielić się tym, co przeżywam w danej chwili z nadzieją, że mnie pokochają i zaakceptują...


środa, 17 lipca 2013

Podróż mojego kota

"Szczytem szczęścia dla kota jest uwaga, rozmowy, pieszczoty i miłość ze strony człowieka, a dla ludzi nic nie może być pochlebniejszego niż przywiązanie istoty tak dalece niezależnej". Eugen Skasa - Weiss.

Pytaliście mnie na moim pierwszym blogu o kota i jego przywóz do Stanów. O tym, że nasz kot jedzie z nami wiedzieliśmy już od początku. Nie wyobrażaliśmy sobie, że można go po prostu komuś oddać, jest z nami siedem lat, był świadkiem wielu bardzo ważnym momentów w naszym życiu, tych dobrych i złych i chcieliśmy żeby doświadczał z nami jeszcze więcej. Ponieważ mój mąż wyjechał do Stanów pierwszy, a ja planowałam dołączyć do niego dopiero po ośmiu miesiącach, przyjemność dostarczenia kota spadła na mnie. Nie ukrywam, że do tej naszej podróży przygotowałam się już o wiele wcześniej, zbierając informacje w obu ambasadach, na stronach linii lotniczych, w Głównym Inspektoracie Weterynaryjnym Polski oraz Stanów Zjednoczonych, wreszcie na różnego rodzaju portalach społecznościowych. Dostałam tak wiele sprzecznych informacji, że przyznaję, iż na koniec już sama nie wiedziałam czy ja tego kota to w ogóle mogę wwieść do tych Stanów czy nie? Najmniejsze wsparcie, jakże przewrotnie, dostałam od znajomych i przyjaciół. Pukali się w czoło i próbowali mnie przekonać, że nie ma żadnej logiki ani sensu w tym, żeby tak daleko wieść zwierzę, że zapewne nie przeżyje albo tak zestresuje się, że zapomni jak się nazywa. Ale ja robiłam swoje, dzwoniłam, pisałam gdzie trzeba, zbierałam informacje i efektem tego jest mój kot cały i żywy w Ameryce!
Od razu napiszę, że ani kot ani pies nie przechodzą kwarantanny przy wjeżdzie na teren Stanów Zjednoczonych, wyjątkiem są chyba tylko Hawaje, no ale tam na razie się nie wybieramy... Kota solidnie przygotowałam, zaszczepiłam już o wiele wcześniej na wszystko co możliwe, choć wymagane jest tylko szczepienie na wściekliznę, co najmniej miesiąc przed wyjazdem. Wszczepiłam mu microczip oraz wyrobiłam u zaprzyjażnionej weterynarz paszport. Ona także wystawiła świadectwo 48 godzin przed wylotem, że zwierzę nie wykazuje żadnych symptomów chorób, którymi mógłby zarazić się człowiek. Ta sympatyczna pani także podała Mauryckowi leki na uspokojenie tuż przed wylotem, które w ostateczności nic tak naprawdę nie dały. Kiedy nadawałam kota w Poznaniu, notabene jako nadbagaż traktowana jest klatka ze zwierzęciem, Maurycek był słyszalny chyba na całym terminalu. No ale musieliśmy się rozstać,  z wielkim płaczem z mojej strony i wewnętrzną złością, ze oto mój mąż niedobry z tym przykrym obowiązkiem zostawił mnie samą! W Niemczech miałam przesiadkę i w momencie kiedy wsiadałam do autobusu, który wiózł mnie z kolei na samolot do Bostonu już wiedziałam, a raczej usłyszałam, że kot mój pierwszą część drogi przeżył. Drugi lot trwał ponad osiem godzin i była to najdłuższa podróż mojego życia, bo nieprawdą jest, że linie lotnicze sprawdzają stan kota w luku, nikt niczego nie sprawdza. Miałam jedynie głęboką nadzieję, że wszystko jest w porządku i że kotek wreszcie zasnął. W Bostonie po szybkiej odprawie, pobiegłam w miejsce gdzie można odebrać nadbagaż i ... jest! Jest szara klatka a w niej coś się rusza! Wiedziałam już, że od tego momentu będzie dobrze. Inspekcję weterynaryjną przeszliśmy sprawnie, dokumenty się zgadzały, nikt kotka nawet nie wyjął z klatki więc szybciutko poszliśmy do mojego męża, który już na nas czekał z bukietem kwiatów!
I tak oto mój kot jest w Stanach. Moja mama śmieje się, że ona osobiście nigdy jeszcze nie była w Ameryce a kot tak! I racja:)




wtorek, 16 lipca 2013

Tytułem wstępu

"Jesteśmy jak książki... większość ludzi widzi tylko naszą okładkę, mniejszość czyta wstęp, wielu wierzy tylko krytykom, nieliczni poznają naszą treść".

A ja chcę należeć do grona tych, którzy będą mogli ocenić bo widzieli, dotkneli i jakże namacalnie przeżyli. To będzie oczywiście moje spojrzenie na Amerykę, tylko i wyłącznie, to będzie moja Ameryka z mojej perspektywy, widziana moimi oczami. Oczami dojrzałej już kobiety, która chyba siebie odnalazła po wielu latach poszukiwań... Dlaczego taki tytuł mojego bloga? Bo czuję, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze bardzo wiele przede mną miejsc i ludzi i spotkań...
A co mogę powiedzieć dzisiaj? To, że niebo jest wszędzie takie samo, nawet w Ameryce...